Historie z pieca rodem
3O gustach trudno dyskutować, niełatwo też wytłumaczyć się z pasji, zwłaszcza, jeśli są nią piece kaflowe. Jaki był tego początek, możemy sobie ostatecznie przypomnieć, ale dlaczego właśnie piece – tego nie wiemy.
Po raz pierwszy tematyka pieców kaflowych zainteresowała nas kilkanaście lat temu. Wówczas, jako pracownice Muzeum Mikołaja Kopernika we Fromborku, w najbliższym regionie zarejestrowałyśmy pewną ilość ciekawych XIX i XX-wiecznych pieców. Cztery lata temu postanowiłyśmy sprawdzić, co dzieje się z tamtymi obiektami. Powodem była propozycja przygotowania materiału na temat pieców do pisma Cenne, Bezcenne – Utracone, z którym od kilku lat współpracujemy. Okazało się, że z zarejestrowanych niegdyś pieców nie przetrwał praktycznie żaden – zostały sprzedane lub zniszczone. Postanowiłyśmy wtedy wrócić do pomysłu sprzed lat i przeprowadzić rejestrację pieców na większą skalę. Akcję inwentaryzacji pieców kaflowych na części terenu dawnych Prus Wschodnich rozpoczęłyśmy jesienią 2000 roku pod patronatem Muzeum we Fromborku. Miała ona formę konkursu na najstarszy piec kaflowy w regionie. Po jego zakończeniu miałyśmy do wyboru albo zamknąć temat, albo go kontynuować, ale już we własnym zakresie. Wybrałyśmy to drugie. Pod koniec 2001 roku dziennikarze z miesięcznika „Spotkania z zabytkami”, fotografujący obiekty zabytkowe we Fromborku, widząc nasze osiągnięcia, nakłonili nas do starania się o pozyskanie środków finansowych z budżetu ministerialnego na dalsze prace badawcze.
Podjęłyśmy więc stosowne starania, w rezultacie których w roku 2002 otrzymałyśmy stypendium naukowe Ministra Kultury z Funduszu Promocji Twórczości. Od początku 2003 roku kontynuujemy nasze przedsięwzięcie ponownie własnymi siłami. Przez cały ten czas bardzo pomagała nam miejscowa prasa (Dziennik Elbląski, Gazeta Olsztyńska), nagłaśniając naszą działalność.
Piece kaflowe należą do tzw. zabytków ruchomych, ale są chyba najbardziej nieruchome ze wszystkich innych obiektów. Nie można ich zapakować i przewieźć, trzeba do każdego z nich dojechać, żeby na miejscu wykonać dokumentację fotograficzną, zrobić obmiary, poznać historię. Jest to jedyny sposób budowania wiedzy na ten temat. Oczywiście robimy to chętnie, docierając nawet do najdalej położonych miejscowości. Na podstawie naszych kilkuletnich badań wiemy, że najwięcej pieców zachowało się w domach wiejskich, gdzie nie zawsze gospodarzy stać było na zmianę systemu ogrzewania. Mniej pieców ocalało w miastach (gdzie najszybciej wprowodzano centralne ogrzewanie), a bardzo niewiele w dawnych pałacach i dworach.
Nasze wyjazdy w teren nie są ani łatwe, ani lekkie. Już sprawa transportu była przez jakiś czas problemem. Początkowo korzystałyśmy z uprzejmości przyjaciół i znajomych, którzy żeby nas wspomóc, oddawali nam do dyspozycji swój czas i samochód. Nasze obawy przed samotnymi wyprawami brały się stąd, że teren, po którym się poruszamy, jest dosyć trudny i to z wielu powodów. Po pierwsze, są to najczęściej wsie położone daleko od głównych szlaków komunikacyjnych lub domostwa rozrzucone na przylegających do wsi koloniach. W związku z tym dojazd do nich bywa nieraz bardzo utrudniony, a w takim terenie nietrudno o awarię samochodu. Po drugie, trochę się obawiałyśmy zapuszczać w nieznane nam rejony i sądziłyśmy (jakże mylnie), że dobrze mieć przy sobie jakieś męskie ramię. Kiedyś na taki wyjazd namówiłyśmy naszego przyjaciela, który mieszka w Niemczech, ale w Polsce chce otworzyć hotel i poszukuje stosownych budynków do adaptacji.
Wiedziałyśmy o opuszczonym młynie i chciałyśmy mu go pokazać, w zamian za podwiezienie nas do kilku miejsc. Jeździłyśmy cały dzień, zarejestrowałyśmy kilka nowych pieców i zaabsorbowane swoimi sprawami zapomniałyśmy o głównym celu podróży. Dopiero pod koniec dnia wiozący nas przyszły hotelarz zapytał nieśmiało o młyn. Ostatecznie, po dotarciu na miejsce, nasz znajomy był zawiedziony, bo niewiele mógł zobaczyć w zapadających ciemnościach, nie mówiąc już o zrobieniu zdjęć. Takich sytuacji było więcej i życzliwość naszych znajomych zwykle kończyła się po pierwszej wyprawie, dlatego od dwóch lat jeździmy same własnym samochodem, właściwie to nam wychodzi na dobre. Często do swoich domów wpuszczają nas samotne kobiety z zaznaczeniem, że gdyby to byli mężczyźni, nie wpuściłyby za nic. Choć w naszych samotnych wędrówkach zdarzały się chwile zwątpienia (a i prawdziwej trwogi), kiedy klucząc godzinami po leśnych duktach, w poszukiwaniu leśniczówki z piecami, mijałyśmy jedynie mężczyzn z siekierami, których strach było zapytać o drogę.
Nasza chęć poznania nowych obiektów jest silniejsza niż przeszkody, jakie napotykamy po drodze. Pewnego razu dotarcie do stającego na uboczu domu, który widziałyśmy na horyzoncie, trwało kilka godzin. Wskazania mieszkańców okolicznych zagród uparcie brzmiały: „jedźcie na te jabłonki, a potem przez tory”. Dla nich to było oczywiste, ale nie dla nas. Krążyłyśmy po okolicy dłuższy czas, ale torów w żaden sposób nie mogłyśmy znaleźć, bo – jak się później okazało – zostały rozebrane tuż po wojnie i były one tylko w świadomości mieszkańców. Jechałyśmy po tak wyboistej polnej drodze, że lepsze były bezdroża, a potem łąka, na której w pewnym miejscu natknęłyśmy się na elektryczne pastuchy, żeby się wydostać, musiałyśmy je rozkręcać. Ten dom na odludziu, do którego trafiłyśmy z takim trudem, przyszło nam odwiedzić jeszcze raz ostatniej zimy, po to, żeby przewieźć stamtąd piec do naszych zbiorów. I tym razem dojazd był fatalny, bo chociaż znałyśmy już drogę, to bus, którym jechałyśmy, tym razem utknął na podmokłym polu i trzeba było iść dalej na piechotę, a później samochód wyciągać z błota. Niełatwy dojazd to nie wszystkie problemy, z jakimi się spotykamy. Dla nas pewnym zagrożeniem są także dokuczliwe psy, które na ogół biegają luzem w wiejskich obejściach. Żeby je na wstępie udobruchać, zawsze wozimy ze sobą kości i kiełbasę, które rzucamy im przez okno, zanim wysuniemy nogę z samochodu (choć ten sposób nie zawsze bywa skuteczny).
Sporym problemem jest też przełamanie nieufności, jaką wzbudzają podjeżdżające „maluchem” kobiety, objuczone sprzętem fotograficznym i teczkami. Chociaż przyznać trzeba, że w ciągu kilku lat, docierając do setek, a może już tysięcy ludzi, nie spotkałyśmy się tak naprawdę ze zdecydowaną odprawą. No, może raz, kiedy starszy pan w jednej z warmińskich wsi stanął „Rejtanem” na podwórzu i ryknął: „A poszłyyyy mnie stąd”. Trzeba jednak zrozumieć, że nikt nie bywa zachwycony, kiedy do domu wpada znienacka ekipa ze sprzętem fotograficznym i prosi o pokazanie wszystkich możliwych pomieszczeń z piecami. Na ogół spotykamy się z dużą życzliwością, chociaż brano już nas za świadków Jehowy, panie z Sanepidu, pracowników Urzędu Skarbowego itp.
Bywało też, że chcąc uzyskać jakąś informację, musiałyśmy gonić uciekających przez podwórze gospodarzy i nim zdołałyśmy ich dogonić (mamy już w końcu swoje lata) i wyjaśnić, o co nam chodzi, zamykali się, np. w oborze. Ale zdarzyło się też i tak, że to my biegłyśmy w popłochu przez podwórze, bo trafiłyśmy na człowieka chorego psychicznie, którego okropnie przeraziłyśmy swoim natrętnym gadaniem, a z kolei on przestraszył nas swoim zachowaniem. Bardzo podobał nam się sposób, w jaki nas podsumował pewien starszy pan, który widząc z jakim zapałem grzebałyśmy w kaflach z rozebranego niedawno pieca, powiedział śpiewną, kresową mową: „Ot, paniusi, przyjechali, rączki delikatne, a jak kafli zobaczyli, od razu zrobili się całkiem niedelikatne”.
Najczęściej spotykamy się ze zrozumieniem, a czasami nawet z ogromną życzliwością. Właściwie największy problem mamy z przekonaniem właścicieli pieców, że my nie zajmujemy się handlem piecami i nie mamy zamiaru ani możliwości, aby je kupić, chodzi nam tylko o udokumentowanie i ewentualne poznanie ich historii. Staramy się im też uzmysłowić, że ich dom ogrzewa często ponad 100-letni zabytek, który ma wartość również materialną i warto traktować go z szacunkiem, doceniając jego walory. Pamiętamy wszystkich ludzi, z którymi się zetknęłyśmy. W niektóre miejsca wracamy ponownie, żeby wykonać lepsze zdjęcia, zwłaszcza jeśli piec jest wyjątkowy. Kiedy dwa miesiące temu pojechałyśmy w tym celu w teren, byłyśmy przyjmowane naprawdę serdecznie, witano nas jak starych, dobrych znajomych, a piece lśniły wypucowane i przygotowane do sesji zdjęciowej. Zdjęcia, które robimy, są bardzo różnej jakości, ale nie zależy to zawsze od nas czy od sprzętu, którym dysponujemy. Powtórzenie zdjęć jest czasem koniecznością, bo dostęp do pieców bywa bardzo utrudniony (np. są one zastawione innymi meblami, zagracone w nieużywanych i nieoświetlonych pomieszczeniach).
Warto jeszcze wspomnieć, że często otrzymywałyśmy bezinteresowną pomoc od najróżniejszych służb czy instytucji. Bywało, że pomagała nam policja, sołtysi albo proboszczowie parafii. W jednym z kościołów proboszcz ogłosił swoim parafianom nasz apel o udostępnienie pieców w celach dokumentacyjnych i wtedy cała wieś stanęła dla nas otworem i nie musiałyśmy zbyt wiele tłumaczyć, wystarczyło powołać się na księdza. Trzeba przyznać, że w tamtej okolicy zebrałyśmy wyjątkowo interesujący materiał.
Jeśli już mowa o pomocy ze strony proboszczów, to możemy przytoczyć związaną z tym historię. Otóż w swoim opasłym niebieskim zeszycie zapisujemy wszystkie adresy i wskazania dotyczące pieców. Przejeżdżając przez jedną z mazurskich wsi zajrzałyśmy do zeszytu, żeby sprawdzić, czy są tu jakieś piece i znalazłyśmy zapisek, żeby udać się do księdza Leszka. Skierowałyśmy się więc na plebanię. W ogrodzie spotkałyśmy młodego człowieka w stroju ogrodnika przekopującego grządki. Na pytanie, czy jest ksiądz Leszek, odpowiedział, że tak, po czym otworzył nam drzwi i zaprosił do środka. Usiadłyśmy i poprosiłyśmy, żeby zawołał księdza, ale młody człowiek kręcił się w przedsionku, a po księdza się nie fatygował. W końcu już zniecierpliwione pytamy, czy przyjdzie ksiądz, czy też nie, i znów nie uzyskałyśmy jednoznacznej odpowiedzi. Po dłuższej chwili wreszcie coś nas olśniło i zapytałyśmy – A może to pan jest księdzem? – Tak – odpowiedział młody człowiek – a Panie to pewnie z Sanepidu…?
Z reguły każdy wyjazd starannie planujemy, ustalamy trasę przejazdu na mapie, przygotowujemy sprzęt, samochód, ale zdarza nam się wiele nieprzewidzianych sytuacji. Bywa, że pokonujemy około 200 km dziennie o różnej porze roku i przy różnych warunkach pogodowych. Spotyka nas i zamieć, i gołoledź, ulewne deszcze, czasami opóźnia to bardzo powrót do domu. Zdarzały się i takie wyjazdy, że miałyśmy awarie samochodu i wówczas wyprawa kończyła się niepowodzeniem, a samochód holowano do warsztatu. Niejednokrotnie nasz trud okazuje się daremny, kiedy jedziemy pod wskazany adres, zastajemy tylko ślad po piecu, bowiem handlarze, którzy od lat penetrują ten teren, zdążyli nas uprzedzić.
Ponieważ interesują nas nie tylko piece, ale i wszystko, co wiąże się z ogrzewaniem, to zazwyczaj przy oglądaniu pieca pytamy też o komin. W jednym z okazałych domów wiejskich właścicielka zaproponowała, że zaprowadzi nas jeszcze do „babki” na górę. Rozumiejąc, że chodzi o starszą panią, która mieszka na górze, poprosiłyśmy, żeby ją może najpierw uprzedzić, nim tam wejdziemy. Bardzo zdziwiło to naszą gospodynię, bo okazało się, że „babką” nazywa się w tej okolicy olbrzymi komin (służący też jako wędzarnia), do którego można wejść ze strychu.
Do dziś ze zgrozą wspominamy zdarzenie, jak po sfotografowaniu pieca w pewnym domu wiejskim, zabrałyśmy ze sobą kilkuletnią córkę gospodarzy, która miała nam wskazać drogę i pozostać u swojej babci w sąsiedniej wsi. Wcześniej pomagałyśmy jej się ubrać i zawiązać buciki. W drodze zapytałyśmy, dlaczego nie jest w szkole? Dziewczynka odparła, że ona i jej bracia nie mogą chodzić do szkoły, bo mają takiego świerza i mama je smaruje maścią. Padł na nas blady strach, myślałyśmy tylko o tym, żeby jak najprędzej dowieźć dziewczynkę do babci i umyć gdzieś ręce. Jeszcze przez parę tygodni żyłyśmy z obawą, czy świerzb nas nie dopadł.
Zbieranie dokumentacji fotograficznej to jest podstawa naszych badań, ale oprócz tego pozostaje cała masa pracy związana z opracowaniem zebranego materiału. Tematyka pieców to nie tylko same obiekty, ale także (co bardzo ważne) poznawanie wytwórni, które tu działały. Czasami prosimy o udostępnienie pojedynczych kafli, jeżeli takowe ktoś posiada, bo na wewnętrznej stronie zachowane są stemple fabryk pieców. Możemy dzięki temu uzyskać informacje na temat wytwórni, które dostarczały piece na te tereny, a dziś są zupełnie zapomniane (bo nikt wcześniej nie zajmował się tą problematyką). Konieczne są także kontakty ze znawcami podobnej problematyki z innych ośrodków naukowych w Polsce i w Niemczech.
Wydawałoby się, że nie łatwo zarazić kogoś sympatią do starych pieców, ale udało nam się zebrać grupę ludzi zainteresowanych tym tematem nie tylko biernie, ale i czynnie (np. przez gromadzenie starych kafli). W efekcie tych wspólnych zainteresowań w Braniewie (mieście, w którym do wojny istniała znakomita fabryka pieców) powstało Towarzystwo Miłośników Pieców Kaflowych imienia Waltera Wendla, fabrykanta z Braniewa. W grupie wspierającej naszą inicjatywę znaleźli się także Niemcy, dawni mieszkańcy Prus Wschodnich, między innymi Christa Knübel, wnuczka właściciela kaflarni z Braniewa, czy Christian von der Leyen, z rodziny posiadaczy jednego z wschodniopruskich majątków.
Na początku tego roku niespodziewanie władze Braniewa okazały nam niezwykłą przychylność, przekazując na siedzibę Towarzystwa zabytkowe pomieszczenia kuźni i wozowni, w kompleksie zabudowań dawnej stadniny koni. Być może już w tym roku uda nam się uruchomić tu galerię pieców XIX i XX-wiecznych z Prus Wschodnich i Zachodnich. Mamy też w planie wydanie katalogu pieców z tych terenów.
Nie wiemy, gdzie jeszcze zaprowadzi nas nasza pasja, ale z pewnością najważniejsza pozostanie dla nas dokumentacja pieców w terenie. Nie przestaniemy więc przemierzać kolejnych szlaków… aż do ostatniego pieca.
Jagoda Semków i Weronika Wojnowska